czwartek, 8 grudnia 2011

Już niedługo...

Trondheim rozbłysło światłem. I bynajmniej nie mówię tu o zorzy polarnej, której niestety nie miałam jeszcze szczęścia podziwiać. Światło, o którym mowa dosłownie zawisło na ulicach, placach, budynkach i drzewach (w zestawieniu brakuje tylko ławek i koszy na śmieci, ale kto wie czy te zacienione miejsca pozostaną tak dziewiczymi i nietkniętymi za rok...). Czasem bogactwo tych wszystkich świątecznych dekoracji woła wręcz o pomstę do nieba. A już chyba szczególnie w Norwegii, kraju znanym z dbałości o środowisko, gdzie przed Bożym Narodzeniem pozwala się na marnotrawstwo setek kilowatogodzin prądu po to, żeby wokół zapanowała świąteczna atmosfera. No cóż, może włodarze okolicy mają po prostu grudniową ekologiczną dyspensę i poddają się świątecznej gorączce, która powoli zaczyna opanowywać również mnie. Dodam, że nie kupiłam jeszcze ani jednego prezentu, nie wysłałam ani jednej kartki, a poczta nie daje o sobie zapomnieć i upomina z plakatów rozwieszonych w całym mieście "Wyślij świąteczne życzenia najpóźniej do 16. grudnia." - wiadomo, że potem najprawdopodobniej poczta przejdzie ze stanu pracy w tryb stand-by, czyli nie będzie już sensu nikomu niczego życzyć, przynajmniej korespondencyjnie. Przekaz nie dotrze.

Sama też zastanawiam się czasem czy właściwie ten świąteczny, rozświetlony przekaz do mnie dociera, chociaż lepiej byłoby zapytać, czy w ogóle na mnie działa. Spacerując po mieście i robiąc zdjęcia bardziej byłam zachwycona możliwościami mojego aparatu, który chwytał całkiem wyraźnie i ostro to, czego nawet moje oko uchwycić już nie mogło, niż tą całą dekoracją. Wytłumaczenia dla braku entuzjazmu szukam w swoim wieku (umówmy się, stara nie jestem, ale z bożonarodzeniowych marzeń 17 - latki raczej już wyrosłam) i poziomie zmęczenia, który niestety wciąż zwyżkuje. Dlatego czekam na te święta, bo chcę wreszczcie odpocząć, wyspać się, zjeść coś dobrego i nie mieć w głowie tej dręczącej myśli, że znowu czegoś nie zrobiłam i nie wiem co to było, że nie zapisałam i zapomniałam, a do tego wszystkiego po raz kolejny muszę biec i jestem spóźniona. A ja nienawidzę biegać. Dlatego po sklepach w poszukiwaniu prezentów też nie będę - chyba trochę naiwnie liczę na to, że pomysł na coś wyjątkowego przyjdzie mi do głowy lada dzień. Bo właściwie co to za podarunek kupiony w biegu, w ostatniej chwili. Możliwe, że wycieczki last minute mają swoje zalety, ale takie "szybkie" prezenty zwykle lądują w koszu, albo najgłębszej szufladzie. Dlatego w tym roku pozwolę sobie na to, żeby Gwiazdka po prostu się stała - nie mam żadnych specjalnych planów, oczekiwań czy życzeń. Chcę się po prostu nacieszyć tym od czego robi mi się ciepło w środku: rodziną, choinką, Piotrkiem i jedzeniem ;)

Najweselszych!












fot. Ania

niedziela, 9 października 2011

Chatka w górach - dobra rzecz

Jakimi słowami można opisać piękno natury? Moim zdaniem żadnymi. Nie ma takich słów, nie ma takich zdjęć ani filmów, które są w stanie oddać te fantastyczne wrażenia, które odczuwa chyba każdy stojąc na szczycie góry w słoneczny dzień, kiedy niczym niezakłócona widoczność pozwala na wznoszenie ochów i achów zachwytu.

Ile ochów i achów wyszło z moich ust podczas tej wycieczki? Na pewno kilkaset. Wszystko było wspaniałe, poczynając od pogody, a na przytulnej i słodkiej sypialence kończąc. Chatka (z norweskiego "ei hytte"), do której pojechaliśmy należy do rodziny naszego znajomego. Jest to właściwie zespół chatek, które w trakcie sezonu letniego nieprzerwanie tętnią życiem. My trafiliśmy tam pod koniec września. I choć pogoda i temperatura w Trondheim były prawie letnie, to w Vågå, gdzie się udaliśmy, zastały nas -4 stopnie.

Było zimno, ale uroczo. Z okien roztaczał się cudny widok na polodowcową dolinę Finndalen zamieszkałą teraz głównie przez rolników i odwiedzaną przez turystów nie tylko ze względu na urodę, ale również na dobre warunki wspinaczkowe. My próbowaliśmy też wypatrzeć tam łosia, ale żaden nie miał chyba ochoty na dalsze wędrówki, pozostało nam więc przyglądać się życiu codziennemu owiec i krów. Zadziwiające, że potrafią one wspinać się po bardzo wysokich, stromych zboczach w poszukiwaniu świeżej trawy. Głód to jednak najlepszy motywator ;)

Po drugiej stronie doliny swoją bazę wypadową mają myśliwi i fani paralotni. Porywisty wiatr, świetna widoczność i przygotowane na zboczach stanowiska, z których można wystartować kuszą, oj kuszą ;) Nawet mi, której z upływem lat wysokość wydaje się czymś coraz bardziej przerażającym, w przypływie entuzjazmu, tam na górze, zamarzyło się skoczyć i polecieć. Kto wie, może za jakiś czas oszaleję i to zrobię? ;)

I jeszcze jedno. Zanim zobaczyłam te trawiaste norweskie dachy, wydawało mi się, że coś takiego występuje jedynie w bajkach. Pamiętam jeszcze tę o Złotej Rybce, gdzie rybak mieszkał z żoną w lepiance z dachem porośniętym trawą i kwiatami. W bajkach to przecież zupełnie normalne, ale w życiu? Jak? Dlaczego? A sprawa jest prosta - "żywe dachy", jak mówią o nich Norwedzy, są łatwe w utrzymaniu, bo same się regenerują, a więc nie ma mowy o częstych i drogich remontach, poza tym koszt położenia i utrzymania takiego dachu nie jest wysoki, a obecnie kładzie się je również ze względu na podtrzymanie tradycji. Dawniej domy, sklepy czy szkoły kryte były jedynie w ten sposób. Teraz większość dachów w miastach pokrywa zwykła dachówka, jednak na wsiach i w chatkach wypoczynkowych bardzo często można spotkać trawiaste, kwitnące dachy, które latem wyglądają naprawdę imponująco. Ot i cała tajemnica. Przede mną do odkrycia jest jeszcze przynajmniej kilka :)















fot. Baja, Piotrek, Brage






sobota, 10 września 2011

Mała scena - wielkie emocje

Do teatru dla dzieci zawitałam po raz ostatni dobrych parę lat temu i wtedy mogłabym powiedzieć o sobie, że jestem docelowym odbiorcą, targetem artystów, którzy w pocie czoła przygotowywali coś, co przykułoby uwagę młodych widzów na dłużej niż 5 minut. 

Dziś znowu udało mi się uczestniczyć w czymś wyjątkowym, ale tym razem to nie ja byłam celem, choć bawiłam się, prawdopodobnie, prawie tak dobrze jak 3 - 4 latki, których emocje, poczynając od zachwytu, a na przerażeniu kończąc, podnosiły temperaturę w całej sali. Dzieci są niezwykłymi odbiorcami sztuki teatralnej, bo przeżywają wszystko naprawdę i nie mają skrupułów w okazywaniu znudzenia, złości czy smutku. Artyści tworzący sztukę dziecięcą mają nie lada orzech do zgryzienia, bo dzieci nie będą udawać, że im się podoba, kiedy jest zupełnie odwrotnie. Nie będą bić braw i prosić o bisy, gdy jedyne o czym marzą to wyjście z tej dusznej sali, w której nie dzieje się nic interesującego, śmiesznego czy zagadkowego. 

Nie jest łatwo tworzyć dla dzieci. Przekaz musi być szybki, konkretny, pełen barw, dźwięków, muzyki i niespodzianek. A wszystko musi się zmieścić w jak najkrótszym czasie, bo dziecko nie będzie skupiało uwagi zbyt długo, skoro wokół dzieje się tyle innych interesujących rzeczy. Są przecież miękkie siedzenia, po których można poskakać, torebka mamy, z której można powyciągać zużyte chusteczki, apaszkę, drobne z portfela, a potem porozrzucać to wszystko wokół siebie, są też zamknięte drzwi, za którymi czai się coś, nie-wiadomo-co i trzeba to sprawdzić, żeby mieć pewność. Świat jest przecież taki wielki, a na każdym kroku czeka coś niezwykłego. Dzieci to jednak mali szczęściarze, fascynuje je wszystko. Dorośli osiągają podobny efekt właściwie tylko po zapaleniu, powąchaniu czy wypiciu paru głębszych. Można więc powiedzieć, że dziecięcy umysł upojony jest nadmiarem wrażeń. Artyści skupieni na dziecięcej sztuce próbują w ten umysł wtłoczyć jeszcze parę nowości, poukładać w całość to, co dla dzieci jest chaosem, pokazać inne oblicze tego co już znane. 

Z ogromną przyjemnością patrzyłam dziś na artystki, które starały się wejść w dziecięcą wyobraźnię, zaskoczyć i zainteresować swoich małych odbiorców niezwykłością przekazu, ruchów, strojów, dźwięków, kolorów. Byłam na pięknej, wielobarwnej sztuce "Ut av det blå", podczas której nie tylko najmłodsi bawili się dobrze, ale rodzice też na pewno nie żałowali, że zakupili bilet. Cieszę się, że mogłam robić tam zdjęcia,  cieszę się, że mój pierwszy wpis na tym blogu, jest właśnie o tym, bo Norwegia to nie tylko fiordy.


















fot. Baja